Przejście grani Tatr Niżnych - relacja dzień po dniu

Przejście grani Tatr Niżnych - relacja dzień po dniu.










PRZEJŚCIE GRANI TATR NIŻNYCH - RELACJA DZIEŃ PO DNIU



Mówią, że każdy ma to, na co się odważy. Pomysł na przejście grani Tatr Niżnych pojawił się w naszych głowach podczas zeszłorocznej październikowej, i co najważniejsze, bardzo widokowej wędrówki na Chopok i Ďumbier. Zazwyczaj takie pomysły odkładane są na wieczne później i wciąż brakuje na nie czasu. Tym razem było nieco inaczej. Decyzję o przejściu szlaku w sierpniu podczas urlopu podjęliśmy spontanicznie w lipcu! Mieliśmy miesiąc na przygotowania i zaplanowanie wszystkiego. Mamy nadzieję, że ten tekst okaże się przydatny dla tych, którzy wciąż nie mogą się zmobilizować, żeby wreszcie wybrać się w Tatry Niżne. 


Nasz plan mógł się nie powieść z różnych powodów. I, co gorsze, nie na wszystkie mieliśmy wpływ.  Kiedy czasami do głosu dochodził mój pesymizm w głowie pojawiało się kilka obaw. Z drugiej strony wiedziałam, że jeśli nam się nie uda, nie stanie się nic. Zupełnie nic. Ale żeby nie było, że jestem totalną pesymistką, gdzieś tam wewnętrznie byłam dobrej myśli. Piotrek wierzył w nasz sukces od samego początku, zuch chłopak!

Pierwszą przeszkodą mogła okazać się pogoda. Jak bardzo potrafi być kapryśna mieliśmy okazję przekonać się już kilka razy, a jakiekolwiek jej załamanie, kiedy w perspektywie jest przejście każdego dnia określonej ilości kilometrów może nieco zweryfikować plany. Choć czasowo byliśmy elastyczni i mogliśmy sobie pozwolić ewentualnie na dzień/dwa przeczekania, to na szczęście nie było takiej potrzeby. W głowie mieliśmy ostatnią burzę i ulewę, która złapała nas podczas zejścia z Wielkiego Rozsutca w Małej Fatrze. Nie było to zbyt przyjemne uczucie i mogliśmy tylko mieć nadzieję, że sytuacja się nie powtórzy. Niestety, ale jak się później okazało musieliśmy uciekać przed burzą. 

Drugą potencjalną przeszkodą mogły okazać się nasze siły, albo raczej ich brak. Mogliśmy nie dać rady fizycznie, bo w końcu to pierwsze tego typu przejście, ale uznaliśmy, że jak spadać to z wysokiego konia. Choć chodziliśmy już po górach z większym plecakiem i spaliśmy w schroniskach, raczej były to wypady weekendowe. Tym razem przed nami było 5 dni wędrówki i przynajmniej 4 noclegi w górach. Dystans nie był mały, a i plecaki do najlżejszych nie należały. Pierwsze koty poszły za płoty, teraz już wiemy, że spakowalibyśmy się inaczej. 

Kiedy podjęliśmy decyzję o przejściu grani do wyjazdu zostało nam około 20 dni. Sami rozumiecie, że nie było zbyt dużo czasu na przygotowania kondycyjne. Nie siedzieliśmy jednak bezczynnie przed telewizorem, tylko tak jak zazwyczaj Piotrek biegał razem z innymi za piłką, a ja chodziłam na cardio i jogę. Przed wyjazdem 3 dni spędziliśmy w Tatrach, gdzie zrobiliśmy sobie dobrą rozgrzewkę. Kiedy pojechaliśmy w Niżne po zakwasach nie było już śladu. Po przejściu grani możemy stwierdzić, że fizycznie czuliśmy się bardzo dobrze. Gdyby tylko zmniejszyć ilość kilogramów w plecakach moglibyśmy przejść przynajmniej jeszcze raz tyle.  

No i na koniec chyba moja największa obawa - niedźwiedzie. Do tej pory pamiętam jak całe życie przeleciało mi przed oczami (było dosłownie jak w filmach), kiedy do naszego namiotu zaczęło się dobierać jakieś zwierzę. Dwa lata temu podczas pobytu w Tatrach jedną noc postanowiliśmy spędzić przy schronisku Głodówka, gdzie można rozbić namiot. W nocy poczułam, że coś uderza mnie w głowę i chce dostać się do środka. Zwierzakiem, który napędził nam niezłego stracha i już nieprzespaną noc był lis! Co więcej, okazał się być złodziejem i ukradł nasz garnek, który  odnaleźliśmy kilkaset metrów od namiotu. 

Niedźwiedź jest symbolem Tatr Niżnych i największym drapieżnikiem, który zamieszkuje te tereny. Dlatego była szansa, choć mała, że gdzieś się na szlaku spotkamy. A tego wolałam uniknąć. Na wszelki wypadek nie rozglądałam się za bardzo w lesie, hałasowałam kijkami i dużo mówiłam do Piotrka. Ale wśród turystów z Czech i Słowacji wypatrzyłam bardzo przydatną rzecz. Do plecaków mieli przyczepione dzwonki, których dźwięk ma w teorii za zadanie odstraszyć misia. Na ile to zda egzamin trudno powiedzieć, ale dla komfortu psychicznego zamierzam wyposażyć się w to cudeńko. 

Tyle tytułem wstępu, a teraz wreszcie tekst właściwy, czyli relacja dzień po dniu z naszego przejścia. Podczas planowania trasy korzystaliśmy z serwisu Mapa-turystyczna, gdzie określaliśmy odległości i czasy przejść. 

Dzień 1 - poniedziałek - 19.08.


Przebieg trasy: Telgárt - Zubrovica - Kráľova hoľa - Orlová - Ždiarskie sedlo - Útulňa Andrejcová

Ilość kilometrów do przejścia: 15.8

To był długi dzień. Zaczął się pobudką w środku nocy, ale pod względem logistycznym ułatwiliśmy sobie trochę zadanie. Nie musieliśmy dojeżdżać do Donovaly z Łodzi, bowiem na długi weekend wybraliśmy się w Tatry. Dzięki temu dojazd na miejsce z Zakopanego trwał niecałe dwie godziny. Na parkingu zostawiliśmy auto i udaliśmy się na pobliski przystanek autobusowy. 

Już sam dojazd z Donovaly do Telgártu dostarczył nam wielu wrażeń i dawki adrenaliny, która z powodzeniem zastąpiła poranną kawkę. Żeby dostać się do początku szlaku trzeba jechać trzema autobusami. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie bardzo mała ilość czasu pomiędzy nimi. Na przesiadkę mieliśmy maksymalnie 10 min. W razie nawet małego opóźnienia moglibyśmy mieć problem. Ale okazuje się, że mając 7 minut do autobusu można w tzw. międzyczasie skorzystać jeszcze z toalety i kupić kanapki w automacie.  


O! Tam będziemy - Tatry Niżne widoczne z autobusu jadącego do Telgartu

Z racji tego, że aby dojechać do Telgártu byliśmy zależni od rozkładów jazdy autobusów, na szlak wyszliśmy dosyć późno, bo chwilę po 11. Przed wyjściem zrobiliśmy jeszcze ostatnie zakupy w sklepie znajdującym się obok ostatniego przystanku autobusowego. 


Gotowi, do startu, start!

Tak bardzo obawiałam się o niepogodę, że zapomniałam jak mocno upał potrafi dać w kość podczas wędrówki. Temperatura ponad 25 stopni i "ciut" za ciężki plecak spowodowały, że zanim doszliśmy do pierwszego poważniejszego podejścia już miałam ochotę wrócić do domu. Wtedy pomyślałam, że serio może się nie udać. Telgárt położony jest na wysokości 886 m n.p.m., a nasz pierwszy cel tego dnia, Kráľova hoľa na 1946 m n.p.m. Szybka matematyka pokazuje, że już na początku lekko nie będzie. 

Ale okazuje się, że po pewnym czasie do ciężaru można się jakoś przyzwyczaić, szlak później częściowo prowadzi także przez las, gdzie idzie się zdecydowanie lepiej. Kluczowe okazują się przerwy - warto przysiąść na szlaku nawet na chwilę i odciążyć plecy. 




Tak sobie odpoczywamy :D


Ten wyjazd przekonał mnie także do zakupu camelbaka - przy cięższym plecaku dostęp do wody jest bardzo ważny! Podczas gdy Piotrek pił wodę podczas wędrówki, ja musiałam kombinować. Zdejmowanie plecaka co chwilę nie wchodziło w grę, bo ponowne założenie go za którymś razem mogło nie być już takie proste.Więc albo podłączałam się do camelbacka Piotrka albo prosiłam go o wyjęcie butelki i dzięki temu miałam motywację, żeby nie zostawać za bardzo z tyłu ;)



Na horyzoncie widać już stację przekaźnikową



Podczas podejścia życie ratują mi też kijki! Wzięłam je na wszelki wypadek, a okazały się być bardzo pomocne. Kije zmniejszyły znacznie obciążenie pleców i nóg. O tym świadczy fakt, że następnego dnia czułam lekkie zakwasy w nadgarstkach i przedramieniu. Tak bardzo polubiłam się z kijkami ;) 

Mimo, że na szlak wychodzimy dosyć późno to mamy trochę zapasu czasu, a ta świadomość, że nie musimy się spieszyć jest pocieszająca. Według mapy mieliśmy do przejścia około 15 kilometrów, a teoretycznie ściemniało się w okolicy godziny 20, więc mieliśmy 3 h zapasu. Podczas podejścia mimo, że było ono męczące cieszyłam się, że nie musimy schodzić tym szlakiem. To zejście byłoby chyba zabójstwem dla kolan. 

Szlak przecina szutrowa droga rowerowa o nachyleniu 10%.





Pierwszy cel dzisiejszego dnia to Kráľova hoľa. Wiedziałam, że jak już tam dotrzemy to będzie dobrze, bo później nie ma już takich przewyższeń. Dodatkowo na horyzoncie pojawiają się pierwsze widoki, które zdecydowanie umilają wędrówkę. Na północy naszym oczom ukazują się Tatry Wysokie. Kráľova hoľa to najwyższy szczyt wschodniej części Tatr Niżnych, które nazywane są także Kráľovohoľskimi Tatrami. Szczyt ten w przeszłości szczycił się mianem najwyższej góry w tym paśmie. Jednak przeprowadzone w XIX wieku pomiary odebrały mu ten tytuł na rzecz Dziumbiera. Kráľova hoľa okazała się być dopiero 7 szczytem pod względem wielkości. Znakiem rozpoznawczym góry jest budynek stacji przekaźnikowej TV ze 137 metrowym masztem. Ciekawostką jest fakt, że nadawany tam sygnał odbierany jest nie tylko na Słowacji, ale także w południowej Polsce. 


Budynek stacji przekaźnikowej TV

Cześć Tatry! 




Nawet nie wiedzieliśmy, że Kráľova hoľa cieszy się wśród Słowaków tak dużą popularnością. Uznawana jest za drugą narodową górę (1 miejsce zajmuje tatrzański Krywań), która znana jest także z licznych opowieści i legend. Z tyłu budynku znajdujemy miejsce, gdzie wiatr nie urwie nam głowy i mamy zasłużoną dłuższą chwilę przerwy na drugie śniadanie i deser. 

Później szlak prowadzi granią, gdzie przewyższenia są już symboliczne. Ta część Tatr Niżnych jest dosyć dzika i surowa. Na palcach dwóch rąk możemy policzyć osoby, które spotkaliśmy do tej pory. A później będzie ich jeszcze mniej. Docieramy na kolejne szczyty: OrlovąZdziarskie Sedlo. 













Wędrówka granią i otaczająca nas zewsząd przestrzeń sprawia, że czujemy się jak w Bieszczadach. Pod koniec wędrówki schodzimy w dół lasem i myślimy, że jesteśmy na miejscu o czym świadczą znaki prowadzące do wody pitnej. Ku naszemu rozczarowaniu okazuje się, że przed nami jeszcze około 45 minut niezbyt wymagającego trekingu, który przez ból pleców trochę nam się dłuży ;)






I wreszcie docieramy na nasz dzisiejszy nocleg, do utulni Andrejcowa. Naszym oczom ukazuje się bardzo klimatyczna chatka z genialnym widokiem na Tatry. Zanim jednak zrobimy sobie obiadokolacje zajmujemy miejsca w utulni. Na nocleg przyszliśmy ostatni i okazuje się, że na dole wszystkie miejsca są już zajęte, więc przypada nam spanie na piętrze. Noc mija bardzo spokojnie, na poddaszu małej chatki śpi 8 osób plus... Border Collie :) Pomieszczenie nie jest zbyt duże, ale spokojnie zmieściłoby się jeszcze kilka osób. 










Dzień 2 - wtorek - 20.08.


Przebieg trasy: Utulna Andrejcova - Pod Košariskami - Priehybka - Sedlo Priehyba - Kolesárová - Sedlo Oravcová - Zadna hol'a - Sedlo Homôl'ka - Ramža 


Ilość kilometrów do przejścia: 20


To był nasz najgorszy, najtrudniejszy i najmniej widokowy dzień podczas przejścia grani Tatr Niżnych, ale zacznijmy od początku. Wczesna pobudka, poranna toaleta, przygotowanie śniadania i można ruszać w drogę. Tego dnia szlak w większości prowadzi przez las, nie ma zbyt dużo widoków. W niektórych miejscach na szlaku znajdują się powalone drzewa, które trzeba jakoś pokonać. Czasem ciężko się przecisnąć pod drzewem nie zdejmując plecaka, czasem trzeba dać dużego kroka. 










Dodatkowo tego dnia mniej więcej w 1/3 trasy Piotrka dopadają problemy żołądkowe. W ruch idzie apteczka i aplikowanie leków, które pomogą w tej sytuacji. W związku z tym, że leki działają dość wolno mamy sporo przerw. W głowie pojawia się nawet w ostateczności wizja noclegu w namiocie na dziko. Ale kiedy tylko Piotrek czuje się na siłach iść, wędrujemy sobie powoli.  
















Droga dłuży nam się niemiłosiernie. Wypatrujemy na próżno utulni, która skryta jest w lesie. Nawigacja pokazuje, że do celu pozostało jedynie 500 metrów, a nam się wydaje, że wciąż idziemy i idziemy, a końca nie widać. Kiedy docieramy do drewnianej chatki zaczyna się ściemniać. Podobnie jak pierwszego dnia na nocleg docieramy ostatni - dwie pary, które tak jak my pokonują całą grań są już na miejscu. Żeby móc naszykować coś ciepłego do jedzenia musimy jeszcze znaleźć źródło wody, a to nie jest wcale takie proste. Źródło znajduje się około 300 m za chatką, a my dopiero później zauważamy znaki wskazujące drogę. W butelki nabieramy wodę, która wydaje nam się być lekko żółta, ale nie wiemy już czy to kwestia zmęczenia i nam się wydaje czy tak jest rzeczywiście. Na szybkości na kolację robimy liofolila i próbujemy go w siebie wmusić, bo jego smak, mówiąc delikatnie, nam nie podszedł. Piotrek na szczęście czuje się z każdą godziną coraz lepiej, wrócił mu apetyt, co napawa optymizmem na kolejny dzień.





Mniam, mniam :D

Kiedy już kładziemy się w śpiworach jesteśmy przekonani, że po takim dniu pełnym wrażeń zaśniemy od razu. Niestety, ale było wręcz odwrotnie! Budziliśmy się chyba co 5 minut i szczerze zazdrościliśmy dwóm osobom, które zapewniły nam koncert na dwa głosy, niczym aria operowa. W tej chatce nie ma gospodarza, tak jak to miało miejsce dnia poprzedniego. Znowu nam się trafia miejsce na piętrze, ale tym razem przy oknie, więc wszelkie nieszczelności są w tym przypadku źródłem świeżego powietrza, co poprawia komfort spania mimo kilkunastu osób w małej izbie. 


Dzień 3 - środa - 21.08.


Przebieg trasy: Útulňa Ramža - Bacúšske Sedlo - Sedlo za Lenivou - Čertovica - Kumštové sedlo - Králička - Chata Generála Milana Ratislava Štefánika 


Ilość kilometrów do przejścia: 15


Dzień CYWILIZACJI! Nie musimy się zbyt mocno spieszyć, bowiem do przejścia mamy jedynie 15 kilometrów. Mając w głowie problemy żołądkowe Piotrka z poprzedniego dnia pojawiają się lekkie obawy czy będziemy w stanie kontynuować dalszą drogę. Na szczęście tej nocy częste pobudki są jedynym problemem, który nas trapi, co daje nadzieję na ukończenie całej grani. 

Jemy niezbyt obfite śniadanie, bo raptem dwie godziny drogi od utulni dzielą nas od pierwszej cywilizacji tego dnia, czyli przełęczy Czertowica. Piotrek wraca do żywych, bo jest głodny jak wilk! W jednym z barów zamawiamy zupę kapustową i fasolową (zyskała miano naszego tegorocznego odkrycia kulinarnego), pierogi i frytki. I oczywiście dwie kofole, które tak dobrze smakują tylko w górach. 







Przełęcz Certovica położona na wysokości 1238 m n.p.m. sąsiaduje od wschodu ze szczytem Čertova svadb, a od strony zachodniej ze zboczem Lajštroch. Przełęcz to dosyć ważne miejsce w Tatrach Niżnych z kilku powodów. Przede wszystkim przełęcz umownie dzieli to pasmo górskie na dwie części: wschodnią, czyli niższą, rozleglejszą i bardziej dziką, która już za nami oraz na zachodnią - większą, cieszącą się sporą popularnością głównie za sprawą popularnych dwutysięczników (m.in. Chopok, Dziumbier, Deresze).

Na przełęczy oprócz barów znajduje się także ośrodek narciarski, hotele i parking. Co istotne, nie ma tutaj żadnego sklepu. Certovica to także węzeł szlaków turystycznych prowadzących na pobliskie szczyty. Przez przełęcz prowadzi także kręta, słowacka droga krajowa nr 72 z Brezna do Kráľovej Lehoty. Na przystanku zatrzymują się autobusy dalekobieżne, dzięki temu możliwe jest także rozpoczęcie wędrówki z tego miejsca, np. weekendowy wypad. Pytanie tylko w którą stronę iść, na wschód czy na zachód - wybór trudny, bo każda część oferuje inne widoki i przeżycia. 





Pojedzone i popite, więc można ruszać dalej. Pogoda zaczyna się delikatnie psuć, jest bardzo gorąco i duszno, burza wisi w powietrzu. Przed nami krótkie, ale intensywne podejście pod górkę. Najpierw docieramy na Kumštové sedlo, następnie na Králičką. Po pewnym czasie przejaśnia się, wiatr się wzmaga i zaczyna się spektakl tańczących chmur nad granią.  Dziś dla odmiany czujemy się jak w Tatrach Zachodnich, gdzie rozpościerają się przed nami zielone zbocza gór. 

















Docieramy do schroniska, gdzie czeka na nas najbardziej wypasiony nocleg podczas tej wędrówki. Nie dość, że śpimy w łóżku, to jest jeszcze pościel i na dodatek możemy się wreszcie wykąpać!  Do pełni szczęścia brakuje tylko pogody, bo polowaliśmy na malowniczy zachód słońca, a widoczność jest zerowa. 

Schronisko imienia Milana Rastislava Stefanika, bohatera narodowego Słowaków położone jest na wysokości 1728 m n.p.m. u podnóża najwyższego szczytu Tatr Niżnych - ĎumbieraW schronisku czynny jest bufet, gdzie można zjeść ciepły posiłek, a także napić się piwka lub kofoli. Tabliczka, która się tam znajduje i  informuje o wifi to dobry żart, na który złapał się Piotrek. Ciekawostką jest fakt, że do schroniska nie prowadzi żadna droga dojazdowa, w związku z czym wszystkie materiały i żywność są wnoszone przez tragarzy. Rocznie nosicze dostarczają tam ładunki o wadze 40 tys. kilogramów. 






W budynku jest także pomieszczenie, gdzie można wysuszyć mokre buty lub ubrania. Nie miałam tej wątpliwej przyjemności poczucia tego specyficznego zapachu, który unosił się w powietrzu, ale Piotrek mówił, że była moc. Około 30 par butów i kilkanaście kompletów skarpet na 20 m². Uwierzyłam mu na słowo ;)

Do schroniska docieramy dosyć wcześnie, bo około godziny 15. To jest ten wieczór kiedy wreszcie mamy czas i siły, żeby wykorzystać statyw do aparatu, którego zabranie było średnio trafionym pomysłem. Ale, ale, nie można mieć przecież wszystkiego. Dzień wcześniej zdążyłam głośno powiedzieć, że mam dosyć tych upałów i wolałabym deszcz. Nie sądziłam, że moje życzenia zostaną tak szybko wysłuchane! Właśnie po południu trzeciego dnia nasze okienko pogodowe zostało zasłonięte przez chmury. A dzień później było jeszcze gorzej.



Dzień 4 - czwartek - 22.08.


Przebieg trasy: Chata Stefanika - Rázcetnik na Krúpove Sedlo- Krúpove Sedlo- Ďumbier - Krúpove Sedlo - Demänovské Sedlo- kamenná chata pod Chopkom - Chopok - Dereše - Sedlo Pol'any - Pol'ana - Krížske sedlo - Kotliská - Chabenec - Malý Chabenec - Útulňa pod Chabencom 


Ilość kilometrów do przejścia: 18


Kiedy budzimy się rano mamy nadzieję, że wczorajsze załamanie pogody jest tylko chwilowe, ale niestety jesteśmy w błędzie. Mgła towarzyszy nam praktycznie przez cały dzień. Pech chce, że jest to chyba najbardziej widowiskowy fragment szlaku. Bo to właśnie jesienna wędrówka na Chopok i Dziumbier zachęciła nas do przejścia grani tego pasma. 

Ten dzień również zapowiada się dosyć lajtowo pod względem ilości kilometrów, które mamy do przejścia. Pierwszym punktem jest najwyższy szczyt Tatr Niżnych Ďumbier - mimo, że pogoda tego dnia nie rozpieszcza i już tam byliśmy, idziemy drugi raz. W związku z tym, że szlak na Dziumbier nieco odbija nieco od trasy granią, to wiemy, że będziemy wracać tą samą drogą i postanawiamy nieco ułatwić sobie sprawę. Przy rozwidleniu szlaków zostawiamy plecaki, które mamy wrażenie z dnia na dzień wcale nie są lżejsze i idziemy na lekko. Dzięki temu dajemy trochę odpocząć plecom, robimy pamiątkowe foto i ruszamy w drogę powrotną. Po drodze zabieramy plecaki i idziemy dalej. 








Po drodze mijamy stado kozic, które często można spotkać w tym rejonie Tatr Niżnych. Nadal jest szaro, buro i zimno. Docieramy do Kamennej chaty pod Chopkom, gdzie zamawiamy coś ciepłego do jedzenia, żeby się rozgrzać. Korzystając z jako takiego zasięgu sprawdzamy prognozę pogody, która zapowiada jedynie delikatny deszcz. W związku z tym, że nic nie wskazuje na poprawę warunków decydujemy się iść do naszego ostatniego już miejsca noclegowego, czyli utulni pod Chabencom. Przed nami 11 kilometrów, czyli mniej więcej 3,5 godziny wędrówki. 




W okolicy Dereszy słyszymy delikatne grzmoty, najpierw z prawej strony grani, później z lewej. Są to na tyle ciche odgłosy, że jesteśmy spokojni, że burza jest dosyć daleko od nas. Po godzinie 
grzmoty słyszymy coraz wyraźniej, ale orientujemy się, że wyprzedziliśmy burzę i zostawiamy ją za sobą, dlatego decydujemy się kontynuować wędrówkę do schroniska. Ale gdzieś z tyłu głowy pojawiają się wątpliwości czy burza nie zmieni kierunku i nie będzie zmierzać w naszą stronę. 

Kiedy jesteśmy na Chabencu deszcz solidnie nas moczy. Nagle zrywa się straszny wiatr, lunęło jakby ktoś wylewał wiadra z wodą i zaczyna padać grad. Na szybkości wyjmujemy kurtki przeciwdeszczowe, płaszcze i pokrowce na plecaki, które oczywiście, jak na złość, są gdzieś na dnie plecaka. Szlaki pokryły wartkie strumienie wody, w butach mamy niezłą chlapę i czym prędzej idziemy w stronę utulni. Burza, na szczęście, zostaje w tyle. 






Po niecałej godzinie, jak zmokłe kury docieramy do schroniska. I wtedy zaczynają się telefony od naszej rodziny i znajomych czy nic nam się nie stało i czy jesteśmy bezpieczni. Na początku nie za bardzo wiemy co się dzieje, ale po ilości wiadomości orientujemy się, że musiało stać się coś złego. Dowiadujemy się, że w Tatrach przeszła straszna burza i na Giewoncie piorun śmiertelnie poraził 4 osoby, a ponad 150 jest rannych. Zasięg internetu jest kiepski, więc powoli docierają do nas wszystkie informacje. Cała ta sytuacja, która wydarzyła się w Tatrach mocno nas zasmuciła. Jesteśmy dalecy od oceniania zachowania osób, które tego dnia były w górach. Stała się tragedia, której być może można było uniknąć. 

Szczerze mówiąc ta burza nas zaskoczyła. Bardziej spodziewalibyśmy się wyładowań atmosferycznych podczas pierwszych dni wędrówki, kiedy były straszne upały. Tymczasem w czwartek temperatura wynosiła około 15 stopni, była straszna mgła i zero widoczności. W prognozie pogody zapowiadany był delikatny deszcz, nic nie wskazywało na burzę. 

W utulni znajduje się kominek, gdzie możemy wysuszyć nasze ciuchy. Popełniliśmy bowiem jeden, dosyć istotny błąd podczas pakowania. Ubrania wrzuciliśmy do plecaka luzem, nie pomyśleliśmy o tym, żeby włożyć je w reklamówki. Być może to uchroniłoby nas przed przemoczeniem większości rzeczy w plecaku. Bo zakładany w pośpiechu pokrowiec przeciwdeszczowy, niestety nie zdał egzaminu. 



Schron Durkova, nazywany także utulňą pod Chabencom lub chatą Ďurková położony jest nieco niżej czerwonego szlaku na wysokości 1623 m n.p.m. Został otwarty w 2008 roku i oferuje 40 miejsc noclegowych, na poddaszu znajdują się materace na których można zajmować miejsca. Nocleg jest płatny, na miejscu działa mały bufet, gdzie można kupić zupę, herbatę czy piwko. 









Dzień  5 - piątek - 23.08.


Przebieg trasy: Útulňa pod Chabencom- nad sedlom Ďurkovej- Sedlo Ďurkovej- Zámostska hol'a- Sedlo Zámostskej hole - Sedlo Latiborsej hole- Sedlo pod Skalkou - Košarisko- Vel'ká Chochul'a - Hiadel'ské Sedlo- Sedlo Hadl'anka - Vrchúka - Donovaly 


Ilość kilometrów do przejścia: 27


Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy i przychodzi czas na ostatni dzień wędrówki. Jednocześnie jest to najdłuższy odcinek, bowiem do przejścia mamy 27 km. Ale to nie ilość kilometrów jest problemem, ale okazują się nim zapowiadane burze i opady deszczu. A po wczorajszych wydarzeniach szczególnie dociera powaga sytuacji. Dlatego decydujemy, że musimy wyjść bardzo wcześnie - tak, aby zdążyć przed zapowiadanymi popołudniem burzami. 

Wstajemy o 5, szybka poranna toaleta, jemy kaszotto z burakami na śniadanie i godzinę później jesteśmy już na szlaku. Przed utulnią widzimy rozstawione namioty, ale bardziej nas zaskakuje dwóch chłopaków, którzy spali jedynie w śpiworach na stołach. Ach ta młodość! Jeszcze większy szok przeżywamy, kiedy przychodzi czas, żeby założyć wciąż mokre skarpetki i buty.

Niby wspomniane 27 km to spory dystans, dodatkowo biorąc pod uwagę dosyć ciężkie plecaki. Jednakże suma podejść nie jest dziś jakoś bardzo imponująca i to napawa nas dość dużym optymizmem mimo spodziewanych burz. Tempo mamy dość żwawe, ale nie zapominamy, że jesteśmy tu dla przyjemności i kiedy mijamy kolejne szczyty takie jak Zámostská hoľa, Latiborská czy Wielka Chochula zatrzymujemy się na chwilę na zdjęcia, złapanie oddechu, podziwianie widoków czy posiłek. Ponownie czujemy się jak na bieszczadzkich połoninach.


















I tak naprawdę od Chochuli zaczynamy już zejście do Donovaly. Najpierw idziemy wzdłuż krzewów, później w lesie schodzimy coraz stromiej aż dochodzimy do Hiadeľskégo sedla. Tu moglibyśmy się zatrzymać w teorii na nocleg, bo oprócz źródła wody jest drewniana wiata, chyba piętrowa z małym wejściem na poddasze. Uzupełniamy zapasy wody, jemy coś słodkiego i ruszamy dalej w drogę. Już wcześniej w oczy rzuca mi się, że szlak będzie prowadził pod górę. Przed nami dosyć mozolne podejście, na 400 metrach prawie 200 metrów przewyższenia. Ale nas ta nołnejmowa góra sponiewierała. Z wrażenia nawet nie zrobiliśmy jej pamiątkowego zdjęcia! Jakby na koniec było mało atrakcji na niebie pojawiają się ciemne chmury i słyszymy pierwsze grzmoty. To chyba zapowiadane popołudniowe burze. Tym razem  jest ona dosyć blisko, widzimy ją na południowym zachodzie. Nie chcąc zostawać na odsłoniętej przestrzeni idziemy w jej stronę tylko dlatego, że szlak za chwilę odbija na północ. Nauczona doświadczeniem, jestem mądrzejsza i jeszcze przed deszczem ubieram pelerynkę. Szkoda tylko, że jednak nie pada! 





Kiedy zaczynamy schodzić do lasu, mając około godziny wędrówki do mety, naszym oczom ukazuje się budynek, więc postanawiamy się tam schronić. W ten oto sposób, zupełnie nieplanowanie, trafiamy do bardzo klimatycznej utulni pod Kečkou. Tutaj w towarzystwie gospodarza i dwóch psów, a także dwóch rowerzystów schroniliśmy się żeby przeczekać burzę. 





Chwilę później zaczyna mocno lać deszcz. Aplikacja Monitor burz pokazuje, że w najbliższej okolicy jest kilkanaście wyładowań atmosferycznych. Kiedy, po godzinie, wydaje nam się, że możemy już iść dalej grzmoty i ulewa zawracają nas ponownie do środka. Pijemy zatem dużą herbatę i cierpliwie czekamy. Przez okno widzimy naszych towarzyszy od pięciu dni, którzy mimo tych warunków decydują się iść dalej, nie zatrzymując się w utulni. Kiedy się przejaśnia możemy kontynuować wędrówkę, mimo, że nadal w oddali towarzyszy nam burza. 










Kilkaset metrów od mety, Donovaly wita nas pokazem laserów świetlnych i spektakularnymi chmurami na niebie. Pomysł z przeczekaniem deszczu okazuje się bardzo trafiony, bo dzięki temu możemy dokończyć wędrówkę bez pośpiechu. Wreszcie przekraczamy słynną bramę w Donovalach. Głodni, zmęczeni, ale szczęśliwi. Przechodząc przez kładkę nad trasą biegnącą przez Donovaly spotykamy wspomnianą wcześniej parę, przybijamy sobie piątki i idziemy do auta. A potem już tylko zmiana ubrań na pachnącą bawełnę, suche skarpety i ruszamy do Zakopanego na upragnioną pizzę!!!! 








Przejście grani Tatr Niżnych to był nasz debiut w szlaku długodystansowym. Jak się okazało całkiem udany. Ponad 90 - kilometrowy szlak, mimo lekkich obaw, nie okazał się być jakoś bardzo wymagający. Wręcz przeciwnie, rozbudził tylko nasze apetyty na dalsze tego typu przejścia. Po cichu marzy nam się przejście Głównego Szlaku Beskidzkiego, ale tu potrzeba dłuższego urlopu. Przejście grani Tatr Niżnych oferuje z pewnością zróżnicowane widoki, jednego dnia czujesz się jak w Bieszczadach, kolejnego jak w Tatrach Zachodnich. Całkiem dobra pomyślana infrastruktura noclegowa i dostęp do wody pitnej z pewnością ułatwiają przejście szlaku. Gdzie lepiej zacząć szlak, co spakować do plecaka i czy wziąć ze sobą namiot? Odpowiedzi na te pytania i garść informacji praktycznych o wędrówce granią Tatr Niżnych pojawi już niebawem w kolejnym poście. Relację z przejścia możecie też obejrzeć na naszym Instagramie klikając w ikonkę GTN :)


12 komentarze:

  1. Przestraszyłaś mnie tymi niedźwiedziami ;-) Ciekawe, gdzie można kupić taki dzwonek, który można przyczepić do plecaka.
    Człowiek uczy się na błędach, wiem coś o tym ;-) Po majowych Pirenejach wiedziałam, że pokrowiec na plecak nie działa, trzeba mieć DOBRĄ pelerynę, pod którą mieści się plecak. Poza tym - obowiązkowo ciuchy popakowane w worki wodoodporne. Tanie nie są, ale warto zainwestować. Camelbag i kijki to już od dawna mam ;-)
    Po przeczytaniu relacji myślę sobie, że jak uda mi się jeszcze w tym roku tam dotrzeć, to może wolałabym jednak zacząć w połowie - od Certovnicy (żeby nie iść sama tyle lasem z niedźwiedziami i bez widoków ;-P) Tylko muszę obczaić, czy tam się da jakoś dojechać autobusem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Teraz niedźwiedzie to już raczej powinny iść spać :D Dzwoneczki widziałam w Internecie, ale wszystkie wyprzedane na razie ;) Ten drugi dzień dla nas najgorszy, ale może tak go odbieramy przez źle samopoczucie Piotrka. Ale polecamy przejście całości, zwłaszcza, że nie ogranicza Cię urlop :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Do dzisiaj z sentymentem wspominam grań Niżnych Tatr. Piękna trasa. Szkoda, że Dumbier ugościł wszędobylską mgłą. Były kociaki w schronisku? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Twoje przejście i wpis były inspiracją dla nas :) A kociaków nie widzieliśmy ;)

      Usuń
  4. Takie pytanie logistyczne , wodę do posiłków sami gotowaliście na kuchence czy też w Andrejcovej i Durkovej można kupić bo jak wiemy na Słowacji nie ma naszego zwyczaju dawania wrzątku, a chciałem sobie zaoszczędzić zabieranie jej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obok utulni są źródła wody pitnej, więc można korzystać z niej :)

      Usuń
  5. Żródła to wiem, nie ma problemu , mnie chodzi o gorąca wodę by zalać kubek , muszę mieć kuchenkę czy na miejscu mogę kupić (lub liczyć na życzliwość chatkowego)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdecydowana większość osób na szlaku miała własne kuchenki, ale w tych dwóch utulniach gdzie jest gospodarz nie powinno być problemu z kupnem wrzątku.

      Usuń
  6. Piękna sprawa przejście tą granią. Ja szedłem 4 dni przed Wami :) Zaczęliśmy 15. sierpnia zostawiając auto w Telgarcie u jakiegoś gospodarza w zamian za międzynarodową walutę wymienną jaką była Soplica pigwowa :). Wrażenia odnośnie drugiego dnia dokładnie takie same jak Wasze, zero widoków, plecak ciąży. Wszędzie poza Stefanikową Chatą spaliśmy w namiocie. Również po wyjściu z tego schronu pogoda nie dopisała - wiało i padało, chmury nisko, zero widoków. Dobry agent ten chatar pod Chabencom, nie? :) Ostatniego dnia nocowaliśmy w Keśce, nie było właściciela co prawda, ale i tak to bardzo klimatyczne miejsce. Mi na Stravie wyszło 105 km. Cała wędrówka też była zainspirowana zeszłorocznym trekkingiem u Skadi :D Korzystaliśmy z własnej kuchenki (musli z mlekiem w proszku na śniadanie + liofy na obiadokolację). @Kriss8: Kartusz ze sklepu outdoorowego + palnik z Ali to koszt około 50 zł, więc nie jest to duży wydatek. Mieliśmy też tabletki do uzdatniania wody, ale kiedy okazało się, że woda smakuje jakby wypijało się basen, odpuściliśmy. Obyło się bez rewolucji żołądkowych, więc źródła czyste.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. My też zainspirowaliśmy się wędrówką Skadi! :) Szkoda, że nie mieliśmy okazji się spotkać w takim razie na szlaku :)

      Usuń
  7. Super wycieczka, świetna trasa! Gratuluję samozaparcia. Może kiedyś uda mi się żonę namówić na taką przygodę :)

    OdpowiedzUsuń

 

INSTAGRAM